Lifestyle

Miałam ‘tylko jeden rok’

Miałam 'tylko jeden rok' 07

DSC00966a-1024x680

“Opowiadała o człowieku, który przypadkiem znalazł orle jajo i wrzucił je do kurnika. Kury jak to kury – wysiedziały jajo i po jakimś czasie wykluło się z niego nowe życie. Maleńki orzełek nie od razu zakumał klimat kurnika. Wydawało mu się, że nie za bardzo pasuje do tego całego towarzystwa, no ale co zrobisz? Nic nie zrobisz. Trzeba się dostosować. 


Nie miał z tym większych problemów, szybciutko zakolegował się z innymi kurami i będąc święcie przekonany, że jest zwyczajnym kogutem przejął kurze zwyczaje. Był głupi jak but, piał, grzebał w ziemi, szukając robaczków, skakał po grzędach, a kiedy trochę podrósł, zaczął popisywać się umiejętnością wzlatywania na kilka metrów. Po czym zaliczał glebę, bo przecież żaden kogut nie poleci wyżej niż to ustawa przewiduje.

Życie orzełkowi upływało spokojnie, szczęśliwie i beztrosko. Jak to w kurniku. Lata minęły i trochę się zestarzał. Któregoś dnia spojrzał w górę i wysoko, jakby tuż pod samym niebem, dostrzegł przepięknego ptaka. Leciał spokojnie, wręcz dostojnie, majestatycznie poruszając wielkimi złocistymi skrzydłami. 
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Zapytał więc kurę stojącą obok:

– Kim on jest?

Kura podniosła dziób, na chwilę się zadumała i z lekką nutą podziwu odparła:

– To jest orzeł, król ptaków. Ale nie myśl o tym. Ty i ja jesteśmy inni niż on.

Tak więc jeszcze raz spojrzał w niebo, po czym już nigdy więcej o tym nie myślał. Umarł, wierząc, że jest tylko kogutem w zagrodzie.

Będąc dziećmi, kiedy jeszcze nie wszystko rozumiemy, wierzymy, że jesteśmy wyjątkowi i gdzieś w przyszłości czeka nas cudowne życie. Ale przychodzi moment, kiedy patrzymy na swoją zagrodę i już wiemy, że pozostaniemy w niej na zawsze. (…) któż mieszkałby w zagrodzie, gdyby niebo stało otworem?” ( Jason Hunt “Tylko jeden rok“)

Wtedy zrozumiałam, że ja jestem tą osobą. Wcale nie chcę być orłem. Chciałam, kiedyś, mając 19 lat. Spakowałam plecak, wyjechałam do USA z ambitnymi planami. Podróżowałam, żyłam chwilą. Miałam nawet swój ‘moment’ spotkania się z gwiazdą na ‘randce’. Wynajął w restauracji oddzielną salę, tylko dla nas. I… to nie było dla mnie. Urodziłam się orłem, który po wielu latach zrozumiał, że marzy to tym, aby być kurą. Z własną piękną zagrodą. Z kochającym kogutem i stadem piskląt. Od czasu do czasu z marzeniem aby się przelecieć i spojrzeć na wszystko z góry, które w XXI wieku jest już osiągalne nawet dla kur. Wsiadasz w balon, rozkładasz skrzydła jak w Tytanicu i na chwilę znów jesteś orłem. Możesz poczuć po raz kolejny… że to przereklamowane. To nie dla Ciebie.

________________________________________

Kiedy na początku roku 2015 przeczytałam tekst Jasona Hunta “Tylko jeden rok” poczułam się niesamowicie podniecona i pełna optymizmu. Pewnie jak dziesiątki tysięcy innych osób.
Jestem mistrzem motywowania siebie za pomocą wyznaczania dat i celów. Urasta  to w moim wydaniu nawet to rangi jakiegoś zespołu neurotycznego. Kiedy na 5 minut zostaję postawiona w sytuacji w której nie mam wyznaczonych konkretnych planów, działań i terminów wpadam w panikę. Mój optymizm, moje szczęście zbudowane są z bazy przyjemnej codzienności + projektów do zrealizowania.


Brakowało mi jakiegoś fajnego ubrania ich w motywujące ramy czasowe.

Jeśli nie jesteś w stanie ustalić daty, nie zapisujesz tego marzenia.

Jeśli czegoś nie jesteś w stanie zacząć w ciągu 365 dni, nie zapisujesz tego.
Jeśli to coś, czego już raz się podjąłeś i poniosłeś porażkę, nie zapisujesz tego.”

Do dobra- pomyślałam- Kupuję to!

Na początku roku wszystko brzmi mądrze i sensownie, jednak już w marcu możemy śmiało orzec, że “może w przyszłym roku”.

Pierwsza połowa roku 2015 była koszmarem. Wykończanie domu, walka o każdą minutę, bo tu robotnik dach kończy, tam kaloryfery wstawiają. Farbę wybierz, płytki na elewację. Do tego mieszkanie, dzieci i prężnie działający blog. Chaos. A ja w chaosie ginę i umieram. Lub opcjonalnie sama staję się chaosem. A tego widzieć nie chcecie, uwierzcie mi na słowo. W sumie wszystko szło nie tak w pierwszej połowie roku. Zdawałam sobie sprawę, że tak własnie będzie to wyglądało, więc nie wyznaczyłam żadnych dat, nie stawiałam sobie celów. Ani finansowo ani logistycznie nie był to okres inwestowania w siebie. Dom wchłaniał pieniądze i moją energię jak niedorzeczna czarna dziura. W pewnym momencie zaczęłam mówić wprost, że go nienawidzę. Tu gdzieś zadzwoniła do mnie Basia Szmydt podpytać o coś nt. elektryki. Uraczyłam ją tym swoim “pozytywnym nastawieniem”. Nie zadzwoniła więcej. Nie wiem dlaczego ;).

Odskocznia pojawiła się wraz z nadejściem wiosny. Całą złość i żal i przebłyski pozytywnej energii.. Wszystko co tam we mnie buzowało, znalazło swoje ujście w… ogrodzie (patrz wpis “Codzienność“). Przekopywanie gliny okazało się bardzo oczyszczającym doświadczeniem. Woziłam taczką żwir, odwoziłam glinę. Rozplantowałam czarnoziem. Robotnicy z szeregówek obok pytali – “a tym domu nie ma żadnego chłopa, żeby się tym zajął?”. Nie próbowałam im nawet wyjaśniać, że to jedno z najbardziej relaksujących i przyjemnych zajęć jakie obecnie przychodzi mi doświadczać.

W międzyczasie musieliśmy jeszcze sprzedać moje auto, dla szybkiego zastrzyku gotówki (podłogi), więc tak oto została mi odebrana także mobilność. Czułam oficjalnie, jakbym przez dom straciła wszystko co kochałam, oraz co gorsza swoją osobowość – optymistyczną i wiecznie radosną.

Wyznaczanie sobie celów nadal nie miało racji bytu. Nie panowałam nad niczym w moim życiu.

I tu jakoś, totalnie “wtem”, wprowadziliśmy się do nowego domu. I zadziała się magia. Drugiego czerwca napisałam Wam:

“Bo do niedawna kojarzył mi się ze złem  najgorszym. Z wielkim czarnym potworem, który zabiera mi wszystko po kolei. Czas, każdą minutę czy to realnie czy w myślach. Pieniądze, wakacje nad ciepłym morzem. Energię… W pędzie z pracy do pracy powoli traciłam wszystko. Ostatnia strata była zbyt ciężka. Zabrał zdrowie i tą moją beztroską radość życia, optymizm i energię. Chciał wziąć i to. Pod naporem spraw do zrobienia, obowiązków, projektów do upilnowania i wyrzeczeń, zatraciłam kontakt z sobą, swoim ciałem. I to było za wiele…

Zaczęłam mówić, że go nie chcę, nienawidzę. Głośno i dosadnie! Chcę odzyskać swoje życie… On nie daje nic w zamian, a wysysa z nas co najlepsze!

Spojrzałam na nas. Na dzieci, na męża. Wszyscy w jakimś biegu, gubiąc codzienność. Przyjemności stały się wydatkami. Chwile i momenty oddechu, niedorzecznym stresem, bo trzeba pewnie coś robić. Zarabiać więcej, pracować więcej! Szybciej! Nocami, dniami! Więcej!

STOP.”

Pewnie nikt z Was nie zdawał sobie sprawy jak wiele kosztowało mnie, powiedzieć to głośno. Byłam gotowa zrobić to dopiero wtedy, kiedy druga część wpisu brzmiała tak:

“I choć obowiązków mi nie ubyło podchodzę do nich luźniej. Świat się nie zawali kiedy nie dodam postu na czas, lub elaborat nie będzie wystarczająco głęboki. Świat się nie zawali jeśli nie umyję dziecku włosów… Nie zawali się jak zlew zamówię dzień później.

To wciąż będzie bardzo pracowite lato. Robię sporo fajnych kampanii. Będę prelegentem na Blog Conference Poznań i współorganizatorem Strefy Parentingu na See Bloggers. Wciąż trwa wykończeniówka w moim domu i lista drobnych (acz chyba najważniejszych) rzeczy do zrobienia ma z kilometr.

Kiedy pozwoliłam sobie na słabości, szczerość w smutku, złości, kontakt ze swoimi potrzebami, na odpoczynek… te obowiązki nagle odnalazły miejsce w mojej głowie. Miejsce okraszone dawką spokoju. Jeszcze nie w sposób idealny, ale  powoli, klocek po klocku zaczynają układać się w spójną całość.

Weszłam w weekend do mojego nowego domu. Bałagan był straszny, jako, że w przeddzień montowano kuchnię. Zabrałam się do pracy, sprzątania, ustawiania, szorowania… Rozłożyliśmy  trampolinę i stolik z ławeczką. Wieczorem zaprosiliśmy gości na grilla. Był gwar, pyszne jedzenie i mecz piłkarki (na mojej młodziutkiej, biednej trawce). Następnego dnia znowu sprzątanie, szorowanie ścian, pokrytych dziesiątkami czarnych łapek. Potem zrobiłam sobie kawę w nowym ekspresie i … polubiłam go. Za śpiew ptaków na łące. Za słońce wpadające przed okno w kuchni. Za wielki drewniany stół. Za ogród, w którym można pracować i odpoczywać. Za radość moich dzieci, kiedy po przedszkolu chcą jechać tylko tam, żeby całe wieczory spędzać na powietrzu. Za trud, który w niego włożyliśmy, pozostając wciąż razem… Silniejsi, mądrzejsi…”

To był krok numer jeden. Dokopałam się do kawałka siebie. Złapałam się wszystkiego co może pomóc. Kursów z psychologiem. Przyjaźni, które unosiły w górę. Relacji z mężem.

Krok po kroku.

W wakacje uczyłam się odpoczywać i dbać o siebie. Szło mi naprawdę słabo. Na tydzień rodzinnych wakacji, 3-4 dni pracowałam. W domu lawirowałam pomiędzy blogiem, a dzieciakami, które miały wolne od przedszkola/szkoły. Wciąż miałam miliardy zajęć związanych z domem i… nie posiadałam środku  transportu. Pamiętam, że na całe lato leżałam raz. Teraz trochę mi smutno, że sobie nie pozwoliłam. Pracoholizm to uzależnienie.

W każdym razie leżałam na trawie w upalny dzień raz. Po jelitówce, więc nie bardzo dałam rady robić cokolwiek innego. No ale teraz najlepsze. Czytałam książkę Jasona Hunta “Thorn“. W sumie to jest dobry moment, żeby zacząć się martwić dlaczego mój tekst i rok (!) został tak mocno zdominowany przez tego gościa ;).

W książce jest zawarta powyższa opowiastka o orle. Wtedy powstały przemyślenia, które opisałam na wstępie. Jednak, czy to, że chcę być kurą, ma oznaczać syf w moim życiu i mojej głowie? Przenigdy!

Wróciłam do postu “jeden rok” i ustaliłam swoje podpunkty. Nie w styczniu, a w słoneczny wakacyjny dzień. Po dwóch dobach spędzonych z głową w klozecie, doznałam oczyszczenia. Literalnego i duchowego ;).

Nie spisałam ich. Pewnie trochę się wciąż bałam, że nie podołam.  A może po prostu nie było potrzebne. Wyznaczyłam sobie cele i daty. Zaczęłam od zakupu auta i psa (zawsze chciałam mieć psa). Potem zajęłam się dietą, dbaniem o zdrowie i relaks. Rozpoczęłam przygodę z gotowaniem i romans z moją nową kuchnią. Zaczęłam meblować dom. A dom zaczął wyglądać jak.. dom. Dawać coś z siebie- ciepło kominka, zapach przyprawy do piernika, unoszący się w każdym pokoju, gwar gości przy wielkim stole. Podpunkt po podpunkcie realizowałam cele. Wszystko ‘się udawało’! To bardzo motywujące. Obiecałam sobie, że pod koniec roku przystopuję.. Odpocznę. Może nawet wezmę z 10 dni wolnego?

Z takim nastawieniem więc wchodzę w nowy rok. Lista jest pełniutka, a ja zmotywowana bardziej niż kiedykolwiek. Każde postanowienie ma swoją datę, a ja czuję się podekscytowana witając każdy miesiąc.

 

12395431_1207041325990813_508210338_n makowiec japoński ciasto z jabłkami sałatka nalewka zimowastół