Parenting

Pewność siebie i własnych potrzeb w wychowaniu dziecka

Pewność siebie i własnych potrzeb 01

Bardzo mnie cieszy, że na poprzedni wpis zareagowałyście tak entuzjastycznie. Cudownie jest wiedzieć, że w naszym kraju pojawia się co raz więcej świadomych rodziców, którzy czują, że największym dobrem jaki mogą dać dzieciom, są … oni. Ich bliskość, miłość, przywiązanie.

Jednak dzisiejszy tekst musi być szybkim dodatkiem do tego wtorkowego. Bez przeciwstawnego bieguna cała idea wpisu pierwszego, szybko rozpadnie się i zmieni rodzica intuicyjnego w znerwicowanego i załamanego.

Dziś więc ta druga, mniej sielankowa, acz bardzo potrzebna, strona medalu.

4. Potrzeby rodzica

“Szczęśliwi rodzice wychowują szczęśliwe dzieci”- niby banał, popularny slogan i często bezmyślnie powtarzana fraza. Jednak zawiera ona całą głębię budulca/bazy/fundamentu, szczęśliwego wychowania.

W każdej idei, myśli, nurcie, najważniejszy jest człowiek. Mały, ale także duży. Spotykam wielu rodziców wylanych z kąpielą zapożyczonych przezeń ideologii. Najczęściej byli to rodzice, u których nie działał punkt pierwszy opisu z ostatniej notki, a którzy swoim postępowaniem chcą zrekompensować dzieciom, to czego im nie dano.

Pewność siebie i swoich działań, troska o nasze wnętrze wynikająca ze znajomości samego siebie, oraz zdrowa dawka egoizmu, to obowiązek, to energia, stabilizacja własna, z której można dawać. Jeśli któraś z powyższych jest zaburzona, jeśli rodzic ‘jedzie’ na zaciśniętych ramionach, zębach, oczach, jeśli czuje się się poświęca za długo, za mocno… nie będzie z tego chleba. Przekaz będzie silnie zaburzony i często cała rodzina ucierpi, zamiast zyskać.

Żyję w przekonaniu, że jestem rodzicem naturalnym, wychowującym w bliskości. Wiele moich koleżanek poznałam właśnie na grupach wsparcia mam noszących w chuście, mam długo karmiących piersią, bio, eko, mimo… że nie spełniam większości zalecanych przez nie rozwiązań wychowawczych.

Ot, po prostu nie czuję, że muszę.

Dziś, po raz pierwszy wyznaję moje grzechy:

1. Nie rodziłam naturalnie. Nie chciałam. Wiedziałam, że nie chcę rodzić naturalnie odkąd skończyłam lat 11-12. Pomijam powody, motywy, bo nie są one ważne w tym tekście (może kiedyś do tego dojdziemy). Jednak dziś najważniejszym przesłaniem jest fakt, że nie chciałam rodzić naturalnie, więc nie rodziłam naturalnie.
Miałam dwie cudowne cesarki, z bliskością rodziny i dziecka, leżącego na mojej piersi. Cesarki w których dochodziłam do siebie w kilka godzin i byłam sprawniejsza niż mamy po sn. Cudowne, wspomnienia, idealne. Takie jak chciałam…

2. Nie byłam fanką karmienia piersią jako idei. To było już na samym początku poświęcenie, że w ogóle postanowiłam młodych karmić ile dam radę, zw. na aspekt zdrowotny (odporność dziecka), bo gdyby zalet tego początkowego karmienia nie było tak wiele, to intuicyjnie, po 3 dniach, rzuciłabym to w cholerę. Rzuty oksy, jakie miałam karmiąc, prowadziły moje ciało i psychikę na skraj skoku z balkonu. Kiedy sprawa się lekko uspokoiła, to moja mama zachorowała na raka. Strasznie nie lubiłam karmienia Maksa i czułam ogromną ulgę kiedy w 4-5 m-cu odstawiłam go całkowicie. Macierzyństwo po odstawieniu zaczęło mieć sens.

Dla odmiany, uwielbiałam karmić Lenkę. Ona był wdzięcznym ssakiem (wcześniakiem), i moja sytuacja życiowa była zgoła inna. Jednak wciąż, cała ta ‘impreza’ z uziemieniem, z faktem, że to ja jestem lodówką, więc mam non stop być obok.. z cieknącymi piersiami, zawsze przygotowaanymi na wyjęcie ‘stołówki’ gdziekolwiek się w danym czasie nie znajduję, była nie dla mnie. Ale odstawić małej też nie miałam ochoty, więc tak przebujałyśmy się do 5/6 m-ca jej życia. I znowu ta ulga, że nastąpił koniec.

Taką samą miłość i uczucie można okazywać dziecko karmiąc mlekiem modyfikowanym jak piersiowym. Te same spojrzenia głęboko w oczy, ta sama bliskość.
Ja bym nawet rzekła, że większą radością i bliskością cieszyłam się karmiąc butelką.. Przynajmniej Maksa. Z Lenką było chyba po równo…

Z resztą w ogóle karmienie to jest ELEMENT bliskości, choć niektórzy chcieliby go ująć jako całokształt tego co możesz dać dziecku. A możesz dać najlepiej to… co masz ochotę dać prosto z serca. Z miłością, szacunkiem dla siebie i dziecka.

Czy to oznacza, że jestem antyfanką kp? Skądże! Jeśli ktoś ma ochotę, umie, potrafi karmić piersią, to oczywiście powinien wybrać to co naturalne. Jeśli zaś kp, łączyłoby się z męką fizyczną czy psychiczną, trzeba przemyśleć sprawę. Popatrzcie na maki karmione mm – piękne i mądre! Popatrzcie na mnie karmioną mm – żyję, mam się świetnie!

Spokojnie. Nie samym mlekiem żyje człowiek.. ;)

3. Noszenie
Bliskość wynikająca z noszenia dziecka, jest dla mnie tą najbardziej naturalną i oczywistą. Uwielbiałam i nadal uwielbiam wtulone ciałka moich dzieci w czasie kiedy w pozycji pionowej trzymam je na rękach. Tak, często noszę je na rekach, do tej pory. Tak, obydwoje, wciąż często.

Lulanie w pozycji poziomej, kiedy były maleńkie, potem noszenie w pionie aż po… sprzęty do noszenia dzieci. I tu znowu.. z dawką uszanowania siebie.

Nosić w chuście nijak nie lubiłam.. może bardziej nie umiałam, bo lubić pewnie bym mogła, ale co z tego jak mi kokarda wychodziła, zamiast ‘kieszonki’. Tak jak nie umiem pleść warkoczy, tak i motać chusty nie umiem. Więc szubko uznałam, że Tula, a lepiej – Manduca to moja wersja noszenia.

Choć tak szczerze, to na wyprawy wolałam zabrać wózek, bo do niego mieściło mi się pół domu. Zaś nosidło służyło na bliższe wyprawy, lub w miejsca/sytuacje w które nie mogłam zabrać wózka. Tak było z Makim.

Z Lenką próbowałam już coś motać i jak tylko się nauczyłam, to dowiedziałam się, że mała za mocno odwodzi bioderka (leżała non stop w pozycji żabki albo w szpagacie, który do tej pory, robi bez problemu ;)). No i znowu… kupujesz idee i coś nie wychodzi. I luz, bo mogłam ją zawsze nosić jakoś inaczej. Mogłam być blisko… inaczej.

4. Wspólne spanie
Nie wchodziło nawet w grę. Spać mogę tylko w 2 opcjach – sama lub najlepiej z moim mężem. Tylko i wyłącznie z nim, bo nie chrapie (gdyby chrapał musiałby iść na operację albo się wyprowadzić.. mówię serio, mam chrapaniofobię), jest mięciutki i śpi w pozycjach przeze mnie dozwolonych (5 lat go spychałam, to się nauczył ;)).

Dzieci moich zasad nie kumają, więc spanie z nimi to generalnie… niespanie – ciągną mnie za włosy, kopią, ‘wturliwują’ się na mnie. Więc gdybym miała wybierać, nigdy nie znalazłyby się w moim łóżku. Czasami wpadają tam cichaczem, czasami wołają (wtedy idę i czekam aż zasną, a potem uciekam do siebie). Ale po takich nocach budzę się jak metalowym prętem okładana. A matka niewyspana to matka zła. Na ile więc jest to możliwe, na tyle moje dzieci NIE śpią ze mną.

Jak widzicie więc, nie spełniam 4 głównych punktów rodzicielstwa naturalnego, czy tam rodzicielstwa bliskości… Nurtów które kocham całym sercem, bo mówią właśnie o miłości, bliskości i zaangażowanym macierzyństwie.

Tyle, że kupowanie ideologii, bez ubierania jej w człowieka, zawsze będzie rodziło problemy, dylematy a na końcu złość i frustracje. Idea, jest dla człowieka, a nie człowiek dla idei.

Jestem rodzicem bliskościowym z wyboru i na własnych zasadach. Dzięki temu, nie miałam załamań nerwowych, depresji. Nigdy, nigdy nie miałam momentu, w którym nie lubiłabym być mamą. Kocham swoje dzieci, uwielbiam! A one mnie także..! W takiej wersji jaką im daję. Bo szczęśliwie, one nie przeczytały tych wszystkich ‘mądrych’ książek, więc nie wiedzą, że być może  w oczach wielu, robię coś źle.

5. Pewność siebie w mówieniu “NIE” i ustalaniu granic

Luz jest fajny, sensowny, kiedy ma swoje granice. Nie powiem Wam jakie mają one być, bo każdy dom jest inny, a sytuacji nieskończenie wiele. Jednak należy pamiętać, że ta wolność ma łączyć się z zasadami i co najważniejsze… szacunkiem.

Dlaczego Paulina napisała, że “mam dzieci, które słuchają”?

Sytuacja wyglądała tak. Paulina ma w domu kurczaczki w pojemniku z lampą (nie znam fachowego nazewnictwa, ale moja babcia też tak odchowywała pisklaki). Dzieci oczywiście chciały kurki brać na ręce, całować i kochać. Pozwoliłyśmy, każde dziecko po jednym kurczaku, dotknąć i wystarczy. Wytłumaczyłam Makom, że tak jak one chciałby poznawać kureczki i je obdarzać miłością, tak pisklaki wolałyby ciszę, a te przejawy dziecięcej miłości mogą im podchodzić pod tortury. Dzieci niby zrozumiały, ale każde chciało dalej kurki brać na ręce. Szczególnie Maks. Pozwoliłam po godzinie potrzymać zwierzaka jeszcze jeden raz, zaznaczając, że jest to ostatni raz. Maks prosił jeszcze pół godziny. Błagał uroczo, potem buntując się. Jednak “nie”, było bezwzględne. Wynikało ono nie z mojego widzimisię, ale z szacunku dla innego stworzenia.

[Jak sobie teraz myślę o tej sytuacji, to uważam, że nie powinnyśmy w ogóle pozwalać dzieciom dotykać kurcząt. Problem byłby z głowy. A tak wpadłyśmy w zawiłość tłumaczenia dlaczego raz dotknąć można, ale już 50 razy, nie.]

Jednak nie należę do rodziców, którzy w takiej chwili mówią “No weź Paulina.. no daj mu jeszcze potrzymać. No co się może stać? Zdechnie..? Masz dużo innych”. Ok, może przesadziłam, ale rozumiecie konkluzję.

“Nie” w pewnych sytuacjach jest bezwzględne i rodzic nie może znowu sprzedać siebie idei całkowicie i zatracić tą umiejętność odmawiania dziecku w sytuacjach ważnych.

Większość z Was pamięta filmik na którym “chłopiec uderza mężczyznę sklepowym koszem, mama patrzy bezradnie”.
Niestety, wiele mam “wychowujących w bliskości” nie ma pojęcia gdzie ustalić granice bezwzględne. Widzę te zagubione kobiety, które zapędzone w róg ideologii nie wiedzą, czy to jest moment w którym a) są na luzie b) tłumaczą dziecku, że pana kopać nie wolno, opowiadając o bólu, cierpieniu, szacunku itp. c) łapią dziecko za bary, odstawiają obok, przepraszają mężczyznę i dopiero wtedy przechodzą do pkt. b. A właśnie ten ostatni model zastosowałabym ja. Tu nie ma miejsca na ‘och kochany mój słodziaku, tak radośnie trzepiesz pana w łydkę, okazując swój entuzjazm dla daru życia, ale może byś przestał?’. To czas na szybkie zakończenie wchodzenia w czyjąś strefę komfortu.

Na pogadankę przyjdzie czas kiedy dziecię przestanie prać kolegę czy Ciebie, niszczyć czyjeś mienie, czy też zachowywać się w sposób zagrażający życiu i zdrowiu jego lub otoczenia. A nawet jeśli nie życiu, samemu w sobie, to komfortowi tego życia. Ja nie mam ochoty być rozjeżdżana wózkiem przez  radośnie bawiące się w centrum handlowym, dziecko. I dopilnuję, żeby moje, także nikogo nie rozjeżdżało. Nawet, jeśli nie robi tego złośliwie, a przypadkowo, zwrócę mu uwagę. Bo chcę go nauczyć szacunku do drugiego człowieka.

Nie boję się mówić nie. Nie boję się podnieść głosu. Nie boję się  złapać i spacyfikować dziecka, które wyrządzałoby komuś szkodę.

Nie boję się reakcji mojego dziecka. Nie boję się jego krzyku czy łez.

Fakt, że być może łatwo mi o tym pisać, ponieważ takie sytuacje praktycznie się nam nie zdarzają, ale wynika to z faktu, że wychowuję moje dzieci w poczuciu dużego luzu, ale jeszcze większego, szacunku. Dla siebie, dla innych,  dla bliźniego, dla zwierzęcia.

Te puzzle naprawdę szybko się zazębiają…