Lifestyle, Psychologia

Życie po stracie dziecka (/poronieniu)…

Życie po stracie dziecka 01


Temat mam przerobiony. Nie odrzucony w kąt i wyparty. Z pełną osobistą żałobą, która trwa często latami, jeśli się nad nią nie pochylimy i nie pozwolimy jej poczuć i odejść. U mnie trwała pół roku, sześć miesięcy żalu i smutku. Potem jeszcze 9 miesięcy lęku. A następnie nastąpiło uleczenie.O wpis zostałam poproszona. Nie czuję już potrzeby zwierzania się na ten temat, jednak dziewczyny zaczęły głośno mówić o problemie i prosić o podzielenie się moją historią, ku pokrzepieniu serc. Pomoc kobietom, które przeżyły to samo, tylko taka jest więc moja intencja. Mamom, rozpaczonym, zbolałym. Wciąż będącym w polu straty, nie mogącym zrobić kroku w przód.

Zawsze chciałam mieć dużo dzieci. Jako jedynaczka marzyłam o porannym gwarze przy stole, bochenku schodzącym na jedno śniadanie. Tysiącu par butów porozrzucanych w korytarzu. O dzieciakach, które po równo będą się kochały i lały. Tym wszystkim czego – jako jedynaczka – nie doświadczyłam, a wydawało się spełnieniem marzeń. Szybko przeszłam więc w małżeństwie do działania i już po roku po ślubie pojawił się Maks. Miał być małą córeczką, więc kiedy w połowie ciąży podmieniono jego płeć na męską doznałam lekkiego szoku. Był dzieckiem modelowym, lepszego nie dało się wymarzyć – przesypiał noce odkąd skończył 1 czy 2 miesiące. Nigdy nie płakał, nie miewał kolek i był okazem zdrowia. Dlatego szybko, bo po 1,5 zdecydowaliśmy się na kolejne dziecko. Znowu ‘robiliśmy’ córeczkę ;).

W ciążę – tak jak za pierwszym razem – zaszliśmy w pierwszym cyklu starań. Nasza płodność nie zna(ła) granic ;). Był zachwyt męża, szczęście że zdrowy maluch w 12 tc. Około 15 tc okazało się, że będzie drugi synek. Wyobrażaliśmy sobie, że tym razem może podobny do Wojtka, jako, że Maksio to mój mały klonik. Może miałby ciemniejszą karnację, oczy wpadające w zieleń i włosy, które nie są platynową burzą loków jak u Maksia. Marzyliśmy o nim. Zmieniliśmy mieszkanie, rozmawialiśmy o tym gdzie ustawimy łóżeczko i że chłopcy będą dzielić pokoiki.

Czułam jego ruchy. To najbardziej bolesna część. Zazdroszczę kobietom, które nie doszły do tego etapu. Niewidzialna obecność potwierdzona usg i rosnącym brzuchem jest lepszą opcją, niż skrzydła motyla pod pępkiem. On tam był.. we mnie. Czułam to wyraźnie. Choć nie za długo…
Kilka dni od momentu, kiedy mogłam cieszyć się z jego ruchów, dostałam plamienia. Pojechałam do szpitala. Takie akcje już mi się zdarzały w pierwszej ciąży, więc zakładałam, że dostanę mocniejsze hormony i nakaz leżenia.

Szpital okazał się koszmarem. To jak mnie zbadano i potraktowano, doczekało się pozwu z mojej strony. Przegrałam. Dziecko do 24 tc nie jest człowiekiem i nie można złamać jego praw, a procedury zastosowane wobec mnie były teoretycznie standardem. Wieczorne badanie wziernikiem metalowym było tak bolesne, że zemdlałam w trakcie…

Rano odeszły mi wody.
Ten moment bezsilności kiedy nagle zaczęły się sączyć. Krzyk i panika… Największy ból jaki można sobie wyobrazić. Myśli w głowie, że to koniec. Nie ma wyjścia z tej sytuacji. Nikt mi wód nie doleje. Nie da się nic robić. Tracę moje dziecko.

Pielęgniarki w pełnej znieczulicy (zakładam, że tak muszą, to ich codzienność), wmawiały mi przez 10 minut, że może popuściłam, może to nie to. Na Boga! Byłam inteligentnym i wykształconym człowiekiem z podstawową wiedzą medyczną i znajomością własnego ciała! Dyskusja z nimi doprowadzała mnie na skraj rozpaczy. Wkładki, analiza wilgotności. Chciałam ich wszystkich wywalić w kosmos, żeby móc zacząć żegnać się z synkiem na swoich zasadach.

Nie było mi to dane.

Lekarz (który imho powinien iść na kurs empatii) zabrał mnie na – ostatnie – usg. Z uśmiechem na ustach pokazywał mi bijące serduszko mojego dziecka… i jego ruchy. Chciałam go rozszarpać. Sadyzm tej sytuacji rozrywał mi serce, a lekarz jakby nic nie kumał! Pokazywał mi dziecko, któremu za chwilę przyjdzie się we mnie udusić bez wód. Lub które urodzę żywe i za minutę umrze. Po co miało być te usg? Zakładam, że do sprawdzenia afi, ale gdzie jakieś podstawy umiejętności rozmowy z człowiekiem, który właśnie traci dziecko? “Proszę zobaczyć serduszko.. jak pięknie bije” Serio? Może raczej “czy chce pani patrzeć na usg czy to za ciężkie i woli pani kotarę?” “bardzo mi przykro ale nie ma już wód płodowych.. nic nie da się zrobić”. Dlatego kocham Amerykę. A niech będzie to i wyuczone! Ale za dobre słowo byłam wtedy w stanie oddać majątek. Mąż pędził z pracy (miał do mnie 70km), rodzice skądś tam, a ja byłam w tym wszystkim sama. Nie mieć w sobie żadnego dobrego słowa.. Cały personel? To jest dramat polskiej służby zdrowia, a nie niedofinansowanie.

Kiedy przyjechał mąż mogliśmy razem tylko cierpieć w ciszy. Nie ma słów, które można powiedzieć matce tracącej dziecko. Nie wymyślono takich. Nawet nie warto próbować. Po prostu być. Blisko, z miłością. Lepiej nic nie mówić, niż powiedzieć coś idiotycznego jak “młoda jesteś, masa dzieci przed tobą” lub “dobrze, że tak wcześnie, a nie w 30/40tc”. Zamilknijcie. Ewentualnie powiedzcie o swoich uczuciach. I bądźcie.

To co wydarzyło się dalej to trauma mego życia. Jako, że synek miał 12 cm w 20 tc, krokiem następnym jest.. poród. Poród, którego nigdy nie chciałam. Wiecie, że wybrałam 2x cc na życzenie. Nie planowałam porodów, a przyszło mi ten jedyny przejść właśnie w takich okolicznościach. Tona oksytocyny, skurcze z piekła rodem. Teraz jak o tym myślę, to cieszę się że kazali mi rodzić. Ten cały ból i krzyk i wicie się po podłodze pozwoliło mi wyrzucić z siebie ten bagaż emocji. Psychoterapia na miejscu. W okropnych warunkach. Bo choć mogłam ściany gryźć z bólu (skórcze jak przy normalnym porodzie, pomijając parte, ale to pełnego rozwarcia szyjki) starałam uciszać samą siebie. Porody poronieniowe odbywają się na … patologii ciąży. Z ciężarnymi obok. Cały blok opłakiwał moją stratę… Tak bardzo było mi ich żal, że muszą tego słuchać. I myśleć o tym, że jedna już weszła pełna, wyjdzie pusta. Może i im to się przytrafić.

Miłość jaką w czasie porodu otrzymałam od męża, można liczyć w tonach. Jego ból w oczach… on też tracił syna. I strach o mnie, chęć ulżenia mi w jakiś sposób. Takie sytuacje mogą małżonków scalić lub rozdzielić, jeśli mąż oleje temat. Nasze małżeństwo dostało od Olka taki prezent pożegnalny. To co zobaczyłam wtedy w moim partnerze, to miłość na lata.

Poród był szybki. Poprosiłam, żeby mi go nie pokazywano.. wolę żeby żył w moich marzeniach, jako męska wersja Lenki.. taki miał właśnie być. Pamiętam tylko jego zapach… zapach wód płodowych i (za)małego ciałka.
Aleksander Wróblewski, został pochowany 2 dni później. Musieliśmy wybrać trumnę, ubranko, lub pieluszkę do zwinięcia. Wszystko załatwiał mąż, bo ja nie byłam w stanie. Wcześniej była sekcja związana z moim pozwem. Pochować chcieliśmy go sami, cierpieć jako para, pożegnać go razem.
Maksymilianek był za mały, żeby cokolwiek zrozumieć.

Najcięższe dni nastąpiły później. Ten moment, kiedy życie zaczyna się toczyć dalej, a Ty nie do końca wiesz co ze sobą zrobić. Wrócić na etat? Zostać z młodszym? Na gwałt potrzebny jest jakiś nowy plan. Choć lepsza byłaby opcja pozwolenia sobie na traumę i żałobę…
Krótko później przeprowadziliśmy się do większego mieszkania, jakoś blisko miesiąca w którym Olek miał się urodzić. I na nowym, byłam gotowa zajść w ciążę po raz drugi. Chciałam, żeby poród nowego dziecka nastąpił w tym samym roku, w którym miał się urodzić Olek. W kwietniu to wymyśliłam ;) i jak zwykle przy pierwszych staraniach od razu zaszłam w ciążę. Pomyślcie o wszystkich tych lękach kolejnej ciąży. O tym samym tygodniu w którym poroniłam Olka. O każdym następnym, który miał doprowadzić do tego 32, 33, 34, 35, gdzie już nawet jak by odeszły wody to dziecko byłoby zdrowe!

Psychologia mówi, że przedwczesne porody są wtedy kiedy rodzic nie może się wręcz doczekać dziecka. Ja nie mogłam! Chciałam już mieć ją na zewnątrz całą i zdrową. Póki była w moim brzuchu, była zagrożona… Wiem, to trauma poporonieniowa, ale łatwo mi to pisać po 7 latach. Wtedy to była walka o życie… mojego dziecka. Lenka urodziła się miesiąc za wcześnie. Cudem! Nie było łatwo, ale moja matczyna intuicja tym razem dała radę – wydarłam ją śmierci. Okoliczności porodu Lenki możecie przeczytać– TU.
To Lenka odczarowała moją żałobę. Dopiero kiedy trzymałam ją w rękach mogłam pozwolić Olkowi odejść. Gdyby nie umarł, nie miałabym jej, więc jak mogłabym rozpaczać z powodu straty. On odszedł i – niejako – dał mi ją. Efekt motyla. A Lenka od pierwszego dnia była moim cudem! Pewnie dlatego uwielbiam ją tak do granic możliwości. Tu skończyła się trauma, a zaczęła wdzięczność. Sześć miesięcy później zaczęłam prowadzić bloga, więc resztę (po części) znacie…